Wcale nie taki genialny. Przesadzacie bardzo.
Scenariusz niezły, montaż. Aktorzy, jak dla mnie, średnio się spisali. Irytujący Bale, aż mi się żołądek ściskał (nie byłam głodna, nie).
Robota spartolona, a bardzo dobrą być mogła.
Za wiele oczekiwałam na pewno.
i nie przepadam za glam-rockiem.
Husianko na karuzeli z 'Satelitte of Love' - bomba. 'Diamond Meadows" uwidziałam w soundtracku. Wprawdzie ze sceną nie kojarzę, ale lubię i zacieszam, co do rzeczy ma niewiele wszak.
W klimat, nie powiem, żebym nie wpadła, ale się psuł, przez co więcej dziur w papendeklowym biurku mam. ;p
Brakowało mi emocji. (Karuzela ratuje.) Zmagania Arthura nie wzbudziły żadnych skurczów, czy tam jakiegokolwiek innego bohatera. Ludzie-maszyny.
I proszę nie wyskakiwać ze stwierdzeniami, że to historia miłości, rozdarcia, i innych, w tym przypadku, pseudo-głębokich blablabla. Mogła być, ale nie była. To nawet nie opowieść o dojściu na szczyt, czy o nurcie muzycznym. Te elementy były, ale zostały tak zmieszane, że wyszła nic nieznacząca zabawa jedzeniem, jaką lubią dzieci.
Ładnie było, tak glam-rockowo-kolorowo, ale pustką pod powłoką wiało.
kazdy ma inny gust, mnie bardzo sie spodobał, są filmy ktore docierają dla mniejszych grup, a nie do całej publicznosci, to jest wlasnie wyjątkowe w nich.
Jeśli chodzi o Arthura, to jest to jedna z najstraszniejszych ról Christiana B. Inne filmy jeszcze mnie jakoś do niego przekonały, ale w VG jest jak laleczka z gumy. Kiedy się uśmiechał, zdawało mi się, że pęknie mu twarz. Poza tym uśmiechy były chyba jedynymi zmianami w mimice, a akurat w tej roli maska robokopa potrzebna była jak rybie ręcznik. Drażnił mnie niesamowicie.
Film jest zdecydowanie dla tych, którzy lubią lekki kicz, brokat i Davida Bowie. Wielość znaczeń, jakie są niemal na siłę w nim poupychane zmuszają do obejrzenia wiele razy tych samych scen, by pojąć ich sens. Ja za każdym razem odkrywam w nim coś nowego i to najbardziej w nim lubię, prócz muzyki oczywiście.
ja również zgadzam się z Wek'em. poza kolorowym zawrotem głowy w filmie nie ma nic więcej. scenariusz średnio intrygujący, muzycznie nieciekawy, no i zagrany słabiutko - o dziwo najbardziej naturalny jest chyba Brian Molko z Placebo. a może to wszystko marudzenie dlatego, że po prostu nie lubię glam rocka.
Muzycznie nieciekawy, bo utwory nie trafiają w twój gust, ot i wszystko. Mimo to uważam, że przekrój przez zróżnicowaną stylistykę tej muzyki jest dość duży.
Brian jest muzykiem, a jego image sceniczny i postawa podczas wywiadów niewiele się różnią od tego, co jego postać prezentowała w filmie, dlatego zaangażowanie go było strzałem w dziesiątkę. Szkoda, że miał tylko epizod.